Jutro poniedziałek. Ale jakże inny, niezwykły. Jeszcze w poprzedni szliśmy normalnie do pracy, młodzież do szkoły. Świat funkcjonował, chociaż nadchodząca epidemia nie wróżyła spokojnej wiosny. Mimo tego, jeszcze w miniony poniedziałek nikt nie pomyślałby, że w ciągu tygodnia świat nam się zamknie. Złamią się dotychczasowe zasady. Na skalę, jakiej nie pamiętają chyba nawet nasi dziadkowie. Nie w ten sposób.
fot. Beata Karpińska-Musiał
Konsekwencje pandemii koronawirusa, jak wszyscy wiemy, już są i będą nie tylko ekonomiczne i zdrowotne, ale też społeczne, kulturowe, filozoficzne, i co najważniejsze edukacyjne. I ja właśnie o tym, oczywiście. O edukacji.
Czy przełom, jaki funduje nam wymuszona sytuacja globalnego shut-down, niesie wyłącznie szansę na rozkwit kształcenia poprzez technologie TIK? I czy jest to rzeczywiście błogosławieństwo, czy może też jednak pewne zagrożenie?
Zdecydowałam się podjąć ten wątek, gdyż obserwuję – jako matka uczniów i człowiek edukacji, jakie reakcje budzi postulowana przez rząd, szkoły, uczelnie i stosowne ministerstwa konieczność przechodzenia na edukację w chmurze/online/zdal-ną/wirtualną. To jedna wielka burza emocji, wysyp dyskusji, a co najważniejsze – natychmiastowych ofert komercyjnych od firm, osób indywidualnych, coachów i trenerów dotyczących wspomagania tego procesu. Wiem, co piszę, bo sama, jako zwolenniczka wykorzystania (mądrze) technologii w dydaktyce i uczestniczka social mediów, jak też trenerka tutorów, miałam w głowie od razu parę pomysłów na temat możliwych usług w tym zakresie. Wreszcie szkoła wejdzie do symbolicznego nieba (w końcu chmura!), wreszcie uczniowie będą się uczyli jak lubią, a nauczyciele poznają, ile można zrobić w sposób szybszy, ciekawszy, bardziej sprawny i interaktywny. Społeczny konstruktywizm w edukacji doczekał się swego czasu. Media huczą od satysfakcji tych edukatorów, którzy od dawna usiłowali przebić się z innowacjami w szkole czy uczelni: teraz w końcu to się naprawdę dzieje, wygraliśmy!
Ale właśnie te reakcje i ich burzliwość wzbudzają po chwili refleksji mój lekki niepokój. Już po 4-5 dniach słychać nieśmiałe głosy (nawet się porządnie tydzień online nie rozpoczął), że nagle uczniom spada na głowę jeszcze więcej pracy niż w szkole.. Że instytucje (uczelnie i szkoły) planują rozliczać nauczycieli z każdej przepracowanej w ten sposób godziny, że trzeba prowadzić rejestry, zapiski, systemy mają odnotować godzinę dyspozycyjności nauczyciela…
Ok, to jednak nie jest PROBLEMEM. Rodzi się po prostu nowa administracja, „nowe zarządzanie oświatą”. Termin znany pedagogom i socjologom edukacji. Rodzi się nowy system zarządzania wiedzą, informacją, interakcją i .. RELACJĄ. I już przy tym słowie nabieram coraz większych wątpliwości. Bo relacja definitywnie zachodzi poprzez platformy, wirtualne klasy, social media, komunikatory, programy i chatroomy. Nabiera innego kształtu, wymaga innych kompetencji, z pewnością działa stymulująco na młode pokolenie. Starsze pokolenia – z różnymi skutkami ubocznymi, ale są w stanie nadążyć…
A jednak mam wątpliwości, gdy słyszę, że to będzie jeszcze lepsza relacja, mimo że bez kontaktu fizycznego. Wręcz „bez przytulania” – określenie zasłyszane.
I tu widzę już PROBLEM.
A więc świat cyfrowy nas wciągnie, zassie. Zaczniemy w nim nie tylko bawić się, pracować, szukać informacji, czytać czy tworzyć, ale też uczyć się już formalnie. Żyć po prostu. Do doby dorzucamy parę godzin edukacji online. Dla dzieci i dla rodziców, którzy muszą trochę tego dopilnować.
Ale zadajmy sobie ważne pytania:
– czy naprawdę chcemy żyć bez dotyku fizycznego?
– czy edukacja bez relacji “twarzą w twarz” jest tym samym, co kontakt wzrokowy z autorytetem i postacią znaczącą dla dziecka/nastolatka?
– czy Google Teams zbuduje kompetencje relacyjne młodzieży tak samo jak dyskusja przy stoliku?
– czy wirtualne klasy, zdane na jakość technologii, pozwolą na obserwację emocji i niuansów emocjonalnych?
– czy.. uczniowie nauczą się aż takiej samodyscypliny w ciągu doby, by wykonać program minimum?
– czy bezdotykowy świat wirtualny nauczy ich przede wszystkim… odczuwania szczęścia, empatii i miłości?
I najtrudniejsze pytanie, chociaż czysto pragmatyczne: Jak potem z tego wyjść? Zakładamy, że to rozwiązanie jest jednak okresowe, czasowe. Czy umiemy przewidzieć skutki faktu, że skoro młodzież już się nauczy i błyskawicznie wciągnie w tego typu naukę, będzie jej JESZCZE trudniej niż kiedyś wrócić do REALU i edukacji ANALOGOWEJ?
Czy jesteśmy jako nauczyciele i rodzice gotowi na to zjawisko?
Wydaje mi się, że dopiero wtedy dostrzeżemy konieczność autentycznej i trwałej zmiany: adaptacji do wymagań i oczekiwań młodzieży i dzieci, powracających z sieci.
Dzieci z sieci.
A szkoła wciąż ma ławki, tablice i długopisy.
Na szczęście jednak, ma też żywych ludzi: nauczycieli.
Na szczęście.
Bo to w nich cała nadzieja.
Be-3