Ananasy z… 8 klasy – pandemiczny egzamin start!

Pandemiczny egzamin się rozpoczął. Nastolatkowie i nastolatki są już po języku polskim, a jutro i pojutrze zmagać się będą z matematyką i j. obcym. Wstali nieprzyzwoicie rano, odziali galowe stroje i  – sprawdzając, czy zabrali maseczkę chirurgiczną – poszli. Operacja „zdać w miarę dobrze” rozpoczęta!

davfot. Beata Karpińska-Musiał

Ten rok jest rokiem szczególnym – sytuacja pandemii przeorganizowała nam (ba! Postawiła na głowie) style i grafik życia przez ostatnie miesiące, czego skutkiem jest też przesunięty o dwa miesiące termin egzaminów ósmoklasisty.

W mediach społecznościowych, jak też w oficjalnych gremiach politycznych czy oświatowych, w tym akademickich,  przez ostatnie tygodnie toczyły się różne burzliwe dyskusje na temat sensowności sprawdzania wiedzy uczniów w ten sposób, w tych okolicznościach, i generalnie w tych – tak stresujących, bo odmiennych – warunkach reżimu sanitarnego.

Warunki czysto fizyczne i doraźne sprowokowały głębszą dyskusję o tym, czy de facto sama idea i sens egzaminów w tym momencie mają rację bytu. I finalnie – czy w ogóle egzamin (te komisje, te papiery, te przepisy, te stresy i .. pieniądze) to gra warta świeczki?

Idąc wręcz jeszcze dalej – czy szkoła i system oświaty mogłyby z tego zasadniczo zrezygnować, bowiem jest to wyłącznie system selekcyjny i wkluczająco – wykluczający młodzież na ich ścieżce edukacji formalnej. A i nie braknie pytań (retorycznych?) o to, kiedy w końcu skończy się pruska szkoła, gdy okazało się, że … można uczyć się i nauczać bez ławek i tablic. Ba! Bez ludzi! Ale to też w sumie źle, bo relacje społeczne….

A może pruska szkoła już się skończyła?

I to dzięki pandemii?

Jako matka przechodząca przez .. szósty oficjalny zestaw egzaminów państwowych u swoich synów (włączając dwukrotnie sprawdziany szóstoklasisty i dwa gimnazjalne, jedną – dotąd – maturę i .. pierwszy egzamin ósmoklasisty), czuję, że mogę coś powiedzieć na temat tegorocznego wydarzenia. Tym bardziej, że coś tam o tej edukacji wiem także z teorii i praktyki badawczej😉 To oczywiście moje subiektywne zdanie, z którym nie każdy musi się zgodzić.

Otóż zacznę od tego, że i moje uczucia są mieszane, jak dobry shake waniliowy z McDonalda, ulubiony przez nastolatków (przynajmniej moich). Zacznę od tego, dlaczego i ja uważam ogólnie testokrację za złą formę prowadzenia edukacji i kształcenia. Testy są standardowe w sensie jednolitości treści i formy dla 350 tysięcy uczniów w Polsce (dzisiaj – dokładnie 347). A uczniowie nie są wyjętymi spod matrycy modelami o tych samych talentach, dyspozycjach, poziomach odporności na stres, możliwości poznawczych, czy też zwyczajnie ambicjach. Wszelka standaryzacja programów, wymagań i ich weryfikacji budzi mój niepokój, z gruntu sprzeciw i nawet oburzenie. Testy stały się najprostszym narzędziem masowego systemu kształcenia, ale narzędziem, którym nie ma możliwości rzetelnie (to ważne, co wyjaśnię niżej) zweryfikować pewnych umiejętności:

-pisania spójnego

– stylu myślenia

– krytycznej analizy

– sztuki argumentacji

– sztuki porównań i abstrakcyjnych analogii

– strukturalnego budowania rejestru innego niż ten, który stosują You Tuberzy różnego poziomu

– abstrahowania

– wnioskowania i analizowania

– ale też liczenia, kalkulowania, myślenia analitycznego

To można było robić 30-40 lat temu, gdy np. egzaminy (niekoniecznie testy!) były egzaminami wstępnymi do szkół średnich lub na studiach, dokąd szła już młodzież (o ile mniej liczna!)  chętna i gotowa do podejmowania takich wyzwań. To można było robić esejem, wypracowaniem, rozmową kwalifikacyjną. Kartką z zadaniami (policzyć bez kartki trudno).

Zważmy, że egzaminy KOŃCZĄCE etap kształcenia formalnego, to co innego, niż WPUSZCZAJĄCE NA NOWY ETAP i próg. Kończą wszyscy. Wchodzą nie wszyscy – ci, którzy czują, że dadzą radę.

Po drugie, i ja uważam, że trochę przekręcono nam psychicznie dzieciaki przesuwaniem wielokrotnym terminu egzaminów. W mojej rodzinie akurat nie było to zbyt wielkim problemem – o ile w końcu ustalono termin i dano spokój. Nie rozumiałam szumu politycznego wokół tej daty. Data to data, naprawdę były większe problemy w czasie pandemii. Sama niepewność  – rzekomo młodych – może i była męcząca, ale nie do stopnia, w jakim to przedstawiano. Jestem pewna, że spora część dzieciaków w ogóle nie zwracała na to uwagi, raczej mierząc się ze żmudną codziennością zdalnej, bieżącej edukacji. Data, to był polityczny problem dorosłych, nie nastolatków.

A jednak dwa miesiące przedłużenia poskutkowało czymś innym, co widać dopiero z perspektywy czasu. Przedłużonym oczekiwaniem, a to jest sytuacja niezbyt komfortowa zarówno dla dzieci, jak i rodziców. Pamiętamy nasze egzaminy z przeszłości? Najgorsze jest to tupanie nogami przed salą egzaminacyjną. Gdy już jesteśmy wewnątrz, kurtyna opada, zapada spokój. Teoria, że było więcej czasu na naukę, była chybiona. Oni już się nie uczyli. Oni się niecierpliwili. Może trochę więcej poczytali, trochę poobserwowali NACOBEZU, trochę strategii obchodzenia się z testem posłuchali na YT. Choć zapewne – ilu młodych, tyle różnych reakcji.

To tyle z głównych moich argumentów PRZECIWKO tegorocznym egzaminom. I w ogóle egzaminom.

Jest parę argumentów, które moim zdaniem nie nakazują tak bardzo krytycznie podchodzić do tego zjawiska, co nie oznacza wszak, że należy je uznać za wyłącznie pozytywne.

Dotyczą dwóch kwestii: FORMY oraz ZASADNOŚCI egzaminowania.

Formę odniosłabym do wymienionych wyżej umiejętności, które – co nietrudno zauważyć – są dość uniwersalnymi cechami po prostu dojrzewającego intelektu i nie muszą być klasyfikowane jako stricte humanistyczne, lub analityczno – ścisłe. Dzisiaj ten podział robi się już passe. Nauka powoli, ale uznaje już coraz częściej interdycyplinarność, a neuronauki o człowieku dowodzą, że działalność naszych półkul mózgowych jest współzależna, złożona, a każde dyspozycje im bogatsze, tym lepiej dla ogólnego rozwoju młodego człowieka. Dzielenie kompetencji intelektualnych na humanistyczne i ścisłe trąci klasycznym dualizmem, którego dzisiejszy nastolatek, zwłaszcza na tym etapie, jeszcze nie musi i nie powinien wręcz w sobie krystalizować!

Forma testu, chociaż może nie do końca rzetelnie (vide moja uwaga wyżej), ale sprzyja wysycaniu tych różnych umiejętności.  Może to się nam podobać, lub nie, że postawione pytanie zamknięte w dziwny sposób formułuje myślenie, czasem sprzeczne z logiką, że owe nienawidzone prawda/fałsz narzucają mylące interpretacje, a owo „myślenie słowami autora” (lub, co gorsza, autora testu) jest po prostu reżimem wiedzy. Dokładnie przed kwadransem mój 8 -klasista irytował się, przeglądając wyniki i jedną błędnie oznaczoną odpowiedź, „dlaczego oni mi chcą wcisnąć to, w jaki sposób ja rozumiem ten tekst!?”

Ma świętą rację. To najgorsza strona testomanii: wymuszanie interpretacji tekstu kultury. Ale ja próbuję to postrzegać też w innej kategorii. Pytania są podstępne, irytujące, ale JEDNAK wymagają… pomyślenia, uruchomienia lewej pókuli, przełamania odruchu i oporu, zastanowienia się nad wydźwiękiem tekstu kultury w sposób meta-analityczny.

To trudne, dla niektórych bardziej, dla innych mniej. Powiem więcej – wkurzające. Ale nie możemy powiedzieć, że nie ćwiczy to pewnych funkcji poznawczych.

Pytania otwarte też są – wymagają uzasadnień, wnioskowania, krytycznego oglądu. Część z nich (j. polski) nawiązywała nawet do wizualnej symboliki, nie tylko suchego tekstu. Miejsce na rozwinięcia ubrane było w wizualne akcenty (ogłoszenia na rulonie, wizualizacji torby reklamowej, otwartej książki). To już zauważalna różnica między tym rokiem, a testami sprzed lat. To próba trafienia do trochę szerszego spektrum zmysłów nastolatka ery obrazkowej. A z kolei spójność argumentowania, koncepcja na treść wypracowania, wyobraźnia – to przecież postulowane umiejętności, chociaż … czasu na ich wykonanie w sumie było bardzo mało. Wkroczył POMIAR. Nie umiejętności, a czasu. Inna, chora niestety odsłona testowania. Mimo tego, nie można też uznać, że miejsca na myślenie w takim egzaminie nie ma.

Kwestia ZASADNOŚCI  egzaminu – to rzecz złożona, bo poza kompetencyjnym treningiem i przeżyciem dość wspólnotowym (w końcu 350 tysięcy dzieciaków, to swoista „wspólnota doświadczenia”) staje się polityczna. Egzamin kończy szkołę podstawową, a jego wynik wspiera rekrutację do szkoły średniej. WSPIERA, a nie determinuje. Bo liczą się też wyniki na świadectwie, wolontariat, olimpiady itp. Jestem jednak zdania, że ta forma DOPEŁNIENIA  wyników jest ważnym, koniecznym wręcz elementem. Daje szansę wielu uczniom, dla których oceny z powodów merytorycznych czy przekonaniowych  nie stanowiły ważnego elementu edukacji w ostatniej klasie (a nawet na przestrzeni paru lat). I to jest coś, z czego pedagodzy progresywistyczni, humanistyczni i krytyczni powinni się cieszyć! Ocena to pomiar, ocena to wynik niewyspania ucznia lub nauczyciela, ocena to śmieszna skala dla wielości czynników w zachowaniu, dyspozycji czy zdrowiu ucznia. Ocena to liczba!

Jak można myśleć w ogóle o ocenach i średniej (ważonej czy innej) jako o kryterium osiągnięć?

Poza rankingami placówek, czego komentować tutaj nawet nie chcę.

A zatem, egzamin wyrównuje szanse na podniesienie „rekrutacyjnych punktów” (jeśli już je mamy) w związku z w miarę uspójnionym progiem wymagań. I to jest moim zadaniem jego największy atut.

Funkcja selekcyjna – z perspektywy pedagogiki i socjologii edukacji – owszem, zostaje spełniona. Zawsze była i zawsze będzie. Zawsze będą różne szkoły, tak jak różne są dzieci i uczniowie. Nie umiem sobie wyobrazić rekrutacji do szkół np. na zasadzie: „bo tu mi blisko, szkoła jest ładna, a pracuje tam Pan Staroń. Acha, i jeszcze są smaczne obiady”.

Szkoła, każda (społecznie czy rankingowo najlepsza czy najsłabsza, chociaż to sztuczny podział) ma ograniczoną pojemność i musi przyjmować według jakichś kryteriów. Najwspanialej, gdyby były to zawsze indywidualne kryteria i takie szkoły ZNAM. Znam takie Dyrekcje, które patrzą na ucznia niezależnie od jego osiągnięć. Które patrzą na wszystkich uczniów jak na jednostki wyjątkowe. I uwaga – nie za pieniądze. Choć i takie są. Różnorodność istnieje.

A więc, podsumowując, nie mogę się zgodzić ze zbyt częstym już dzisiaj zdaniem, które dziś przeczytałam w jednej z dyskusji na Facebook’u w formie komentarza:
Tymczasem po ponad 100 latach rozwoju oświaty prawie nic się nie zmieniło. Te same ławki, te same tematy w stylu: co autor miał na myśli, rozbiór logiczny zdania itd. A gdzie wolność myśli, interpretacji, gdzie Szekspir? Liczy się tylko szczęśliwy traf, jednomyślność …?

To nieprawda. Dużo już się zmieniło. Trzeba zajrzeć do tych szkół, poznać ich nauczycieli, poznać uczniów, znać arkusze, rozumieć, co w nich tkwi i co one sprawdzają. A Szekspira czyta się na studiach lub w liceum.

Nie operujmy kliszami.

Wyjrzyjmy poza krytykę, a zobaczymy duże zmiany. Może nie w ustawieniu mebli, ale w bardzo trudnej, złożonej, wymagającej i bardzo często niezwykle oddanej pracy i relacji między nauczycielami a uczniami. Oni walczą: z programem, rodzicami, politykami. Oni walczą o uczniów. Ja w nich wierzę.

Kochani nauczyciele, kochani uczniowie – dacie radę!

Kto, jak nie Wy?

Be-3

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Twitter picture

You are commenting using your Twitter account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s