„Moda pandemiczna” w home office, home classroom lub home lecture hall – czyli ile oszczędzamy czasu, wysiłku i pieniędzy pracując przed komputerem?

Wczoraj przy śniadaniu, po porannym seminarium i na pół godziny przed rozpoczęciem kolejnego zdalnego wykładu, budząc się nad kawą jak na rdzenną „sowę” przystało, dotarło do mnie coś całkiem oczywistego. Może to efekt powolnego rozruchu szarych komórek dopiero około godziny 10:00, a może efekt kofeiny… jednak z lekkim poczuciem przerażenia uświadomiłam sobie, jak ja mogłam  – kiedyś, dawno, w innej epoce – już o tej porze dawno być w uniwersytecie, często po jakiejś godzinie wykładu lub przed kolejnym, ubrana, wyszykowana, w pełnym „kobiecym” rynsztunku, uczesana i ogólnie „ogarnięta” umysłowo i fizycznie….. To był cud jakiś.

Online presentation on teaching students with specific learning difficulties ( made by a student) – fot. B. Karpińska-Musiał

Przecież to wymagało wstania co najmniej o dwie godziny wcześniej niż obecnie (dwie godziny rano dla sowy to wieczność!), szybkiej toalety, szybkiej kawy z nerwowym zerkaniem na zegar co kwadrans, często w aurze poganiania młodzieży, by na czas wyjechała do szkoły, ze skurczonym często z pośpiechu i zjedzonym z poczucia rozsądku śniadaniem (nie jadam zaraz po obudzeniu, z reguły mam ochotę na brunch najwcześniej około 10:00 – 11:00)…. Pierwszy oddech relaksu brałam dopiero w samochodzie, i to wtedy, gdy wyjechałam w miarę na czas, o godzinie nie przewidującej korków. Bywało, że korki ukochały sobie jakąś nietypową porę, bo przebudowa ulicy, bo promocje w galeriach, bo wypadek, bo ślisko, mokro, bo deszcz i generalnie często coś…. Więc wtedy żołądek nadal jakoś kamienny, mimo ulubionej muzyki z płyty, mimo krótkiej w sumie drogi do pracy. Znacie to?

Wpadało się do uczelni, często w oparach dymu palaczy tupiących zimą przed wejściem, w patio, bo w środku nie można. Nie palę, nie lubię dymu, śmierdzą mi potem rzeczy, właśnie umyte włosy, ale jakoś ogłoszenia, rozporządzenia uczelniane, kartki wywieszone – nic nie działa na palaczy. Biedni tacy, że muszą stać na zewnątrz, ale nie zrozumiem nigdy, czemu przed wejściem, tak że nie – palacze muszą i tak przeniknąć przez chmurę Marlboro czy innych tam dzisiaj modnych fajek. Ale cóż, ważne, że nie w środku, ważne że docieramy na czas. Ważne, że było miejsce na parkingu. Wywietrzę się później.

W końcu jest – aula, sala, nawet klucz odebrany na czas (czasem jest kolejka)… ufff. W końcu grupa studentów siada, mały small talk, warm – up, intro, recap itp. Mózg się obudził, można żyć. Można pracować.

Gdy tak sobie wspominam nad kawą w ciepłej własnej kuchni (za oknem deszcz, wiatr lub śnieg, szaro lub ciemno) tamte czasy, często zresztą powracające w rozmowach i dyskusjach w środowisku, to poważnie się zastanawiam nad proporcjami wad i zalet obecnej sytuacji.

Wady: niby oczywiste. Socjalizacja, żywy kontakt z człowiekiem, relacja twarzą w twarz, pełna niuansów, mowy ciała, nastrojów, responsywności i płynności – brak. Wiedza aż kipi, współtworzy się, konstruuje i rekonstruuje na żywo – brak. Krzesła twarde, niewygodne, ale mieszamy się w grupy, teams’y (nie te wirtualne), wstajemy, siadamy, piszemy, dyskutujemy, a na wykładzie można chodzić w lewo i prawo, siadać, wstawać (tylko wykładowca) – studenci mogą siedzieć, spać, nie spać, słuchać, notować lub siedzieć na FB. Nie sprawdzimy nigdy co naprawdę robią, tak jak nie sprawdzimy tego spoza monitora komputera. No ale jednak brak.

Ważne: może nie dla wszystkich? Musieliśmy zwykle sprostać pewnemu dress-code, wyglądać przyzwoicie, najlepiej niezbyt anachronicznie (studenci zwracają na to uwagę), ale też niezbyt wyskokowo. Drobne akcenty ekstrawagancji zjednują studentów, ale już niekoniecznie przełożonych czy kolegów/koleżanki (chociaż nikt oczywiście nigdy nic nie powie wprost, bo w końcu wolność i swoboda).

Zalety: no cóż. Większość nauczycieli i akademików raczej pomstuje na obecną zdalną pracę dydaktyczną. Jednak spójrzmy na to w ten sposób: owszem, ubrać się trzeba, ale już buty, spodnie czy spódnica nie mają znaczenia. Kolekcjonujemy co najwyżej bluzki, sukienki. Apaszki odpadają, podobnie jak biżuteria (niezbyt widać, nie ma co). W apaszce czy szaliku w domu się nie siedzi. Makijaż, dla niektórych ważny i czasochłonny, można zminimalizować (nie widać). Manicure – tym bardziej. Ok, fryzura. To wciąż kłopot: fryzjerzy na zapisy, więc trudniej się wybrać. Bywa więc, że wraca do łask gumka, spinki i tyle. Albo dobre cięcie, tak by starczyło na jakiś czas.

Stylizacja pandemiczna obejmuje panie i panów, chociaż ci ostatni mają jeszcze łatwiej (czy to pierwszy raz?). Wystarczy kolekcja koszul i fryzjer raz na miesiąc. Natomiast dla pań ubrać bluzkę, koszulę i spiąć włosy – jakaż to oszczędność czasu, prawda? Jaka wygoda! Szybka akcja „powrotu do dresu” zajmuje po zajęciach pięć minut, można w kwadrans być w outficie na spacer, jogging czy nordic walking.

Czy przypominacie sobie możliwość wyskoczenia na ostry marsz czy bieganie w okienku pomiędzy zajęciami?

Ja nie. A teraz to możliwe.

Czy miałyśmy możliwość nastawienia zupy lub dania do piekarnika na czas jednego wykładu, po którym obiad był od razu gotowy?

Nie. A teraz to możliwe.

Nie wspominam już o nie wydawaniu na paliwo, gdy nie dojeżdżamy do pracy (jakie to eko😊). Nie zdzieraniu opon, nie wydawaniu na naprawy…. (niestety wciąż na ubezpieczenie). Nie kupowaniu kart komunikacji miejskiej (kto korzystał..), nie wystawaniu na przystankach (kto musiał).

Nie idealizuję pracy zdalnej. Siada nam wzrok, przybywa słodkich kilogramów (nie przez brak zdrowego ruchu, a raczej brak notorycznego pośpiechu i bycia w stresogennym biegu).

Ale wolę widzieć dobre strony, póki i tak jesteśmy na nią skazani.

Always look on the bright side of your life… – kto to śpiewał?

Powodzenia w pandemicznych stylówkach! Niedługo wejdzie chyba „moda zdalna” – biznes nie znosi próżni 😉

Be-3

2 Comments

Leave a comment