Czas to fenomenalny sprawca. Obecny we wszystkim, czego doświadczamy i co robimy, tylko pozornie sądząc, że nad nim panujemy. Nie możemy go zignorować, ale różnie go kochamy: jedni mniej, inni bardziej. Jaką ma konsystencję? Mówimy, że płynie i upływa, zatem może jest morzem lub rzeką? Chcemy go dogonić, a on ucieka, więc może to maratończyk? Mija, a zatem krąży gdzieś wokół niewidzialny, przezroczysty niczym zjawa, a jednak tak odczuwalny. Mówimy też o podróży w czasie, a zatem czas to także turysta. Co za multum metafor.
Czas nie jest jednak niewidzialny, bo widać jego oddziaływanie na każdym kroku i w każdym otaczającym nas bycie. I wcale nie myślę o starzeniu się ludzi ani tzw. „znakach czasu” w sensie kulturowo-społecznym. Nie myślę też wprost o filozoficznych aspektach i przykładach heterochronii czy uchronii (Foucault, Deckner), których jest całe mnóstwo.
Dużo mniej ambitnie – jestem w końcu na mini-wakacjach majowych. Myślę o czasie w ujęciu czysto subiektywnym, o jego dotykaniu w wymiarze fenomenologicznym i doświadczeniowym. O czasie zamkniętym w miejscach, w których spędzałam dzieciństwo, a które zdecydowałam się odwiedzić po bardzo, bardzo wielu latach – niektóre z nich dosłownie kilkudziesięciu. Typowy „powrót” do miejsc pamięci.
Czy czas, taki niewymierny, może zostać zamknięty? Taki dynamiczny, czy może stanąć w miejscu? Dla tysięcy ludzi w obecnej dobie, w Ukrainie, przybrał twarz potwora, który niszczy ich życia i przeszłość w dosłownym znaczeniu, albo pozbawia przyszłości (a zatem istnieje linia czasu?). Jest fenomenalnym, ale i okrutnym sprawcą. Nie czekali na to, nie chcieli takiego czasu, a on jednak wybrał. Więc istotnie, nie panujemy nad czasem.
Zajrzałam w majówkę 2022 do Międzyzdrojów, miasteczka powstałego z rybackiej wioski, jeszcze około 120 lat temu kurortu niemieckiego podobnego do Albecku lub Herrinsdorfu czy Binz. Spędzałam tutaj w latach 1976 – 1986 coroczne letnie wakacje. Całe, co oznaczało 2 miesiące szkolnej przerwy, gdyż tutaj mieszkał w tym czasie i pracował mój ojciec, lekarz medycyny.

Znałam każdy kąt tego miasteczka: drewniane jeszcze molo, lody i gofry w tradycyjnych jego wieżyczkach, leśne kino, starą muszlę koncertową, pusty skwer przed DW Posejdon – bez hotelu Amber (obecnie Vienna House Amber Baltic), a już zupełnie bez kilkudziesięciu nowoczesnych apartamentowców strzelających w niebo i wyrosłych jak najbliżej pięknej, szerokiej plaży. Nieprzyzwoicie drogich.

W tych zmianach widać, ile upłynęło tego czasu: ponad 40 lat to przestrzeń potężna. Ale … są też miejsca, które zatrzymały tamte chwile. Należy do nich kapliczka Stella na ul. Krótkiej, paręnaście domów w poniemieckiej stylizacji , niektóre odnowione i przekształcone w luksusowe pensjonaty, inne zaniedbane i jakby opuszczone, zamrożone w czasie. Gotycki kościół też stoi tam gdzie stał, w budynku dawnego pogotowia jest jakiś oddział NFZ. Szkoła, pierwsze mury instytucji, w której postawiłam stopę jako 5-letnia zerówkowiczka, stoi na skraju lasu, pięknie odnowiona i doposażona w ogromną halę sportową im. Andrzeja Grubby. Szkoła w Polsce PRL-owskiej wdrażała wówczas – na krótko i bez sukcesu – system tzw. dziesięciolatki i pamiętam symbol tego programu, chyba jakieś słoneczko (?) na nowych podręcznikach.
I gorące mleko w kubkach na przerwach 😉

Moje prywatne igraszki z czasem rozhulały się najbardziej przy kilku miejscach, w których mój Tato pracował w gabinetach lekarskich na przestrzeni tegoż czasu właśnie. To dawne – jeszcze przedwojenne – budynki, które w czasach głębokiej komuny przejęte zostały przez tzw. FWP (Fundusz Wczasów Pracowniczych). Były to: ośrodek zdrowia przy ul. Kopernika, DW Bałtyk oraz dawna DW Minerwa przy ul. Zdrojowej. Ten ostatni już przepięknie odnowiony jako pensjonat zachęca turystów do komfortowego pobytu. ”Bałtyk” to z kolei piękny niegdyś niemiecki gmach z kopułą i okrągłą wieżyczką, przy reprezentacyjnej ul. Bohaterów Warszawy, promenadzie wzdłuż plaży. Od wielu lat w totalnej ruinie, ale rusztowania i dźwigi świadczą o uruchomionym planie odbudowy. W końcu jakiś inwestor to kupił. Trzeci… to widok smutny, zabite płytami okna, wybite szyby i odpadający tynk. To najdłużej funkcjonujący, jeszcze u progu lat 2000. państwowy ośrodek zdrowia. Wciąż bez właściciela.

Jak dobrze, że mamy pamięć. Że mamy rezerwuar, który pozwala ożywić te mury. Dotykam cementowej szarej ściany i ona ożywa: gram właśnie z ojcem w szachy, z koleżankami w badmintona przed oknami i czekam aż ojciec skończy dyżur. Jeżdżę na rowerze po gumy Donaldy do kiosku przy molo, a z tatą po jego pracy na smażoną rybę do smażalni ryb vis a vis specyficznej jadłodajni pod falistym plastikowym dachem, pełnym okienek z pączkami, plackami, rybami, frytkami… (stoi do dziś, być może nawet coś tam się latem dzieje). Tej smażalni już nie ma, za blachą remontową gołe klepisko pod nową budowę, a w tle góruje totalnie nowy ekskluzywny hotel z basenem na dachu…. Zamykam oczy i widzę to tak wyraźnie, jakby było wczoraj. Otwieram i… widzę go: CZAS. Wrył się w te mury, zamieszkał w nich. Opanował stare okna, drewniane framugi drzwi, powybijane szyby. Zostawił płyty chodnikowe.
Nie ma jednak do końca wstępu do mojej głowy.
Na szczęście.

Port rybacki zastawiono knajpami i wielkimi piecami do wędzenia ryb. Kutry – niektóre – parkują tu pewnie te same, co w latach 80-tych, ale odmalowane. I widzimy, co czasowi opiera się najbardziej: las na Kawczej Górze, plaża, pachnący glonami i morską solą Bałtyk. Czyli Natura.
Nawet żubry w Żubrowisku już się wymieniły pokoleniowo od mojego dzieciństwa. Żyją tylko do 25 lat… Dzisiaj mój potomek podziwiał ich potomstwo😊

Dobrze, że przywiozłam tu syna, pokazałam mu złożony fenomen czasu.
Upływ i trwanie.
Ruch i zastanie.
