Dzisiaj ktoś – nie bliska znajomość, ale ktoś dla kogo robię coś ważnego – mnie zapytał, zupełnie przez przypadek, uprzejmie i w kontekście jedynie tabliczki na moich drzwiach gabinetu w UG, czy myślę o habilitacji. A konkretnie, czy zamierzam się „habilitować”?
– Mam za sobą jedną próbę. Nieudaną, poza swoją uczelnią. Na ten moment nie planuję powtórki, ale… napisałam o tym książkę.
Podałam tytuł „Harcowania na planie” i musiałyśmy iść dalej korytarzem, każda w swoją stronę, ku swoim obowiązkom. Jednak pod wieczór tego dnia dotarło do mnie, że odparłam o tej sprawie tak, jakbym mówiła o niesmacznej, letniej kawie wczoraj wypitej w kawiarni: nie była dobra, ale w innej, być może jutro, będzie lepsza. Przypadek, nie wart szczególnej uwagi. A jednak … nie było tak jeszcze dwa lata temu. A więc prawdę mówią o żałobie: trwa dwa lata. Po nich trauma staje się słabą kawą, mimo że …
…no właśnie. Mimo tego, że jeszcze podczas czytania fragmentów „Harcowania” na scenie gdańskiej kamienicy przy Długiej 35 w miniony czwartek, głos chwilowo uwiązł mi w gardle. Tylko na ułamek sekundy się zawiesił. Po tej chwili otrząsnęłam się i znowu piłam jedynie letnią, niesmaczną kawę. Rozmowa potoczyła się dalej.
***
To pytanie przy tabliczce z „dr” przed moim nazwiskiem dzisiaj skłoniło mnie do krótkiej refleksji o owej symbolicznej letniej kawie. Być może jednak nie pisałabym o tym teraz, gdyby nie jeszcze inna przypadkowa okoliczność: dowiedziałam się wczoraj, że powstała rozprawa doktorska (w socjologii) na temat związany z analizą ocen w recenzjach habilitacyjnych.
Lektura konieczna, gdy już tylko będzie publicznie dostępna. Tematyka nieznana mi wprost, ale zasłyszana – to mi chwilowo wystarczy. Wystarczy fakt, że ktoś w sposób naukowy podejmuje się badawczej analizy społecznych aspektów oceniania dorobku w celach awansu naukowego. Czy praca ujawni mechanizmy ich formułowania? Czy dowiem się z niej, na ile mój osobisty przypadek wadliwego procedowania i nieprofesjonalnych, wręcz nieetycznych recenzji w ich formie i treści (nie samej zróżnicowanej oceny – rozróżniam narracje i cele pism formalnych) wpisuje się w dużo szersze zjawisko, o którym mówi się i pisze rzadko z perspektywy krytycznej, a nie tylko przykrywkowej?
Albo które stanowi tajemnicę poliszynela, znaną tylko Wtajemniczonym?
Poczekam, zobaczę. Poczytam ten doktorat.
***
Tymczasem uświadamiam sobie po tych dwóch latach od finału, jak groteskowa farsa rozegrała się w latach 2018 – 2021 na scenie nauki. W zasadzie tylko na jednym z dziesiątek drobnych saloników, tworzących kulisy tej sceny. Zderzyły się w moim postępowaniu awansowym w pedagogice tak inne racjonalności, wartości i porządki działania społecznego, że tragikomedia to najsłabsza metafora, jaką można ten performance określić. Im więcej upływa czasu, tym bardziej widzę nie tyle jej dramaturgię, co właśnie groteskowość.
Ileż naiwności po mojej stronie.
Ileż bezwzględności i obojętności po cudzej stronie.
Ambicja jednostkowa utopiona w bagnie zespołowej obojętności, o ile nie retorycznej złośliwości.
Wiedza, jakkolwiek może niepełna i inaczej ujęta, pożeniona na krótko i przypadkowo z fałszywą kompetencją (jak często bierzemy ślub z przypadku?)
Wiara w merytokrację wyfiletowana przez – za Piotrem Sobolczykiem (Wydechy z Bezrybocia 2022) – „me-koryto-krację”.
Przypadek jeden z tysiąca dla postronnych gremiów decyzyjnych, trauma osobista dla zaangażowanych.
Zwykły brak zaangażowania, leniwe wykluczanie po stronie gremiów, multiplikacja dramatu dla aspirantów i aspirantek do armii.
Jakże nierówne odważniki.
***
Jednak groteska ma swoje echa, nie przemija tak po prostu jak wylana letnia kawa. Takie doświadczenie to transgresja osobista, która w ostatecznym rozrachunku ubogaca i wzmacnia. Zapewnia przyspieszone dojrzewanie (czy zawsze chcemy tego? W końcu przejrzałe owoce szybciej spadają). Jakże wiele uczy o świecie akademii, o innych ludziach i o sobie samych. Jestem pewna, że takie właśnie skutki odczuwają akademicy i akademiczki po podobnych doświadczeniach. Ze słyszenia wiem, że zdarza się i taki paradoks: wypromowani habilitanci i habilitantki z farsy i traumy długo otrząsnąć się nie mogą, mimo teoretycznego sukcesu.
Bo ten sukces zasługuje na wnikliwą uwagę, prześwietlenie go najsilniejszą dawką promieni X-ray. Potrzebuje rezonansu magnetycznego z kontrastem, bowiem jego mechanizm to poważna choroba polskiej nauki. To uraz tkanek twardych i miękkich – pozornie niewidoczny, zaleczony re-habilitacją być może, ale dość trwały. Blizn nie widać, one są wewnątrz. Dlatego dobrze, że jest badany, chociażby w pracach niemedyczno-doktorskich.
Pytanie, czy warto, by nadal środowisko serwowało sobie samo i na własne życzenie takie urazy?
Czy habilitacja nie należy już do epoki minionej, będąc archaicznym skarbem w fortecy chronionej przez symbolicznych strażników (czego?)? Rzekomym, ponieważ od jego zdobycia niewiele naprawdę zależy, ale to wiadomo dopiero, gdy już się ten skarb zdobywa lub gdy okazuje się krótko-świetlnym kwiatem paproci. Trzy literki więcej. Tak, to BYŁO coś. To BYŁA władza.
Dzisiaj w Polskiej Akademii, wystawionej jak Róża Wiatrów na sztormy europejskich systemów neoliberalnych, dużo większe i realne dla zatrudnienia oraz satysfakcji naukowej i dydaktycznej znaczenie ma dorobek gromadzony fraktalnie, między-dyscyplinarnie, między-narodowo, twórczo, mobilnie, zespołowo, odkrywczo. Gdy nie stanowi „twórczego chodzenia po śladach” wydeptanych przez (rzekomych) Mistrzów z lokalnego pola.
Tak, wiem, że to jest jedna z optyk uniwersytetu, którą można przyjąć lub odrzucić. Ja taką wybieram i w taką wierzę. A w niej praktykuję etos akademicki w najlepszym z możliwych stylów, we wspaniałej współpracy z ludźmi mądrymi, sprawczymi, pełnymi energii i wiary w dobro czynione dla innych oraz dla nauki. Bo prawdziwi Mistrzowie też istnieją – ale oni nie każą chodzić po swoich śladach, tylko puszczają adeptów przodem pod czujnym i czułym okiem. Czasami doradzą, ostrzegą przed niebezpieczną skarpą za zakrętem. Całą reszta mało się liczy.
***
Podczas wieczoru autorskiego ostatnim pytaniem zadanym mnie i mojemu Rozmówcy przez Prowadzącą było pytanie o to, o jakim uniwersytecie marzymy. Ach, znowu te typologie… przemknęło mi przez myśl. Ekologiczny, wspólnotowy, przedsiębiorczy, jako dobro wspólne…
Odpowiedziałam głośno, że marzy mi się uniwersytet… życzliwy. Taki, w którym ludzie tworzący społeczność akademicką szanują siebie nawzajem, swoją godność, swoją mądrość i wiedzę, nawet jeśli ona fluktuuje. Przecież wszyscy mądrzy humaniści wiedzą, że wiedza jest dynamiczna, procesualna, zmienna, konstruowana twórczo. Stąd też życzliwy uniwersytet, złożony z mądrych i mądrzejszych, mógłby działać tak, że ci mądrzejsi wyciągają pomocną dłoń do adeptów, chcących się wciąż uczyć (nie po to weszli na akademię? – jeśli nie, to zaiste szkoda czasu). Można jednak przyjąć, że ci podchodzący do awansu raczej chcą się uczyć. Wyciągamy dłoń wobec braci studenckiej (serio? Przecież dydaktyka przeszkadza, dydaktyka to nie nauka podstawowa…..) ale już nie zawsze – a wręcz rzadko – czynimy to pomiędzy sobą – badaczkami i badaczami, dydaktyczkami i dydaktykami.
Akademia potrzebuje życzliwości.
I naprawdę nie piszę tego z żalu i nostalgii za jakimś „utraconym rajem”(czyt. formalnym awansem). Ja mam bardzo dużo życzliwości i mądrości wokoło, w swoim lokalnym otoczeniu. A także sprawczości i uznania w obszarach, w których staram się dawać z siebie to co wiem i potrafię najlepiej. Współczuję tym, którzy tej życzliwości nie doświadczają, bowiem oni właśnie po Lacanowsku odreagowują wiele swoich traum w inny sposób. Zamiast służyć mądrością, skrzętnie ją konserwują w fortecach. Władza symboliczna smakuje wybornie.
Ja tymczasem uśmiecham się, gdy zwracają się do mnie per „pani profesor” – a zdarza się to niektórym i to nie tylko studentom. Prostuję, ale nie zawsze zdążę, nie zawsze jest do tego odpowiednia chwila.
Ostatecznie, jakie to ma znaczenie?
I dla kogo?
