Cudowna Maszyna – refleksja urodzinowa

foto: by Franek Musiał, 15 lutego 2024, Ryga

Celebrowałam 54. urodziny w ruchu, gdyż tak wygląda całe moje życie. I z Bliskimi oczywiście. Bo też oni są fundamentem mojego życia, podwoziem tego life-mobilu. Celebruję, bo kocham celebrować momenty, chwile, ale też symboliczne daty, które w mojej wyobraźni przestrzenno – temporalnej dzielą życie na określone etapy.

Te akurat urodziny nie są żadną okrągłą lub symboliczną rocznicą – po prostu kolejne, po 50-tce, która prędzej już, owe 4 lata temu, urastała do jakiegoś szlabanu zamykającego za mną pewien szlak, a otwierającą kolejny. Jestem teraz w procesie, który jednak okazuje się być dużo ciekawszy, niż można było podejrzewać kończąc 50 lat. Jestem w coraz bardziej inspirującej i pełnej zaskoczeń drodze.

I cieszę się, że dostrzegam to już teraz, a nie za kolejne 10 lub więcej. Bo coś Wam powiem, Wam, którzy już mają też 50 na karku, albo i więcej, lub którzy uważają się za doświadczonych i dorosłych w wieku lat 40 lub mniej. Tak, z każdą dekadą myśli się, że już się jest „naprawdę dorosłym”, tak samo będę mówić za 10 lat wobec lat 50-ciu. Tak też mówi moja mama, 80-latka, która cały czas uważa mnie za „młodą”, niezależnie od realnych dat.

Bo też i młodość to na pewno stan ducha.

A dorosłość – stan umysłu.

Tylko ciało zapamiętuje czas, a duch i umysł nieustannie pływają w elastycznej czaso-przestrzeni. Nie znają granic, metryk ani specjalnych obiektywnych regulacji. Chociaż nie znaczy to, że nie dojrzewają.  

To wspaniały moment, owe kolejne urodziny po 50.tce. Moment, w którym uświadamiam sobie wszystko, czego dokonałam w życiu do tej pory. No tak, czas podsumowań 😉A było tego całkiem sporo chyba. Wychowałam trzech synów, migrowałam po świecie, podróżowałam zawodowo i turystycznie wyjątkowo dużo jak na układ z małymi dziećmi i pracą akademicką obojga rodziców. Zawodowo zrobiłam jakąś tam całkiem przyzwoitą (z naciskiem na PRZYZWOITĄ) karierę akademicką, uniwersytecką oraz na wolnym rynku edukacyjnym, która przy tym układzie, powtórzę, ma swój szczególny wymiar i specyfikę. Nie było łatwo, były wyboje i fascynacje, próby awansu w jednym kierunku, zrealizowane awanse w innym. Jedne się udawały, inne nie, ale tak naprawdę były po prostu mierzeniem się z kolejnymi wyzwaniami i nieustannym uczeniem się życia i siebie. Lekcje, lekcje, lekcje… tych ciągle przybywa, ale ja lubię się uczyć.

Jestem poszukiwaczką, harcowniczką, która by poszukiwać potrzebuje jednak stabilnej bazy, korzeni, i te daje mi moja Kochana Rodzina. Moi wspaniali trzej Synowie, każdy inny, ale którym daliśmy moc czasu i miłości, dzieciństwa myślę ciekawego, ruchliwego, przygodowego ale bezpiecznego. Mój Małżonek, który orbituje wokół naszego Stada niczym jastrząb, zagryzłby pewnie każdego Gryzonia, który próbowałby skrzywdzić gniazdo, ale też często tylko czuwa, a poluje gdzie indziej, bywa nieobecny. To, że nie zagryzł w pewnym jednym przypadku w naszej najnowszej historii podgryzających stado korników instytucjonalnych, poczytuję jedynie jako gest jego kultury osobistej i puszczenia przodem tego, o co nie warto walczyć, co jest zaledwie drobiazgiem w skali życia. Mnie to puszczenie zajęło trochę dłużej, bo musiałam przeorientować pewną skalę znaczeń i sensów. Ale chyba się udało!

Kończąc 54 lata mam pod prawie codzienną opieką chorego 94 letniego tatę, mamę bardzo bliską mi, trochę młodszą, ale żyjącą w innym mieście, wciąż bardzo samodzielną ale też wymagającą atencji i emocji. Czas z Rodzicami Seniorami waży jak złoto, nadaje teraz duży sens, mimo potwornego zmęczenia codziennością i koniecznością opieki nad kolejnym jakoby dzieckiem. A przecież ja już wypuszczam z gniazda raczej, niż do niego wpuszczam… No niestety, cykl życia pokazuje jednak swoje kontinuum. I to także jest lekcja.

Mam jeszcze dwóch młodych dorosłych pod dachem, męża wciąż orbitującego z oddali, najstarszego syna wijącego już swoje własne gniazdo, swoje wciąż nowe wyzwania w pracy i udane życie towarzyskie. Spełnienie zawodowe, dużo przyjaźni i przychylności najbliższego środowiska. Stosunkowo dobre zdrowie, mimo że organizm już swego się domaga i tylko on potrafi czasem szepnąć: „ hola hola, weź przyhamuj, dokąd się tak spieszysz? A może by tak przespać normalnie noc?”. I wtedy … staram się praktykować jogę (od niedawna), co pozwala mi wracać do własnego ciała, zaopiekować się nim bardziej i poczuć, że jest jedynym, jakie mam i że warto je cenić.

Czy mam wrogów? Przez to pół wieku naprawdę uważałam, że nie. Tego nie wiem przynajmniej otwarcie, ale w tym wieku można się spodziewać, że bywają zawsze jacyś wrogowie ukryci, ludzie zawistni, niespełnieni, chorujący na niedosyt prestiżu czy rangi społecznej.  Lub brak samoakceptacji i zadowolenia z życia. Smutni ze swoich własnych powodów, które rzutują na innych. Znam takich też. I wiecie co?

Nie mam najmniejszej ochoty się tym (lub nimi) przejmować😊 Chyba nigdy tego specjalnie nie robiłam, w tym nie mam praktyki.  Tak jak i światem, na który wolę patrzeć z zachwytem niż rozpaczą i zgrozą. Patrzę okiem raczej stoika niż aktywistki. Okiem kobiety bardziej niż mężczyzny (bardziej nie znaczy wyłącznie). Okiem chłonnym bardziej niż krytycznym (a często chyba tzw. trzecim, pomiędzy tymi dwoma). Jestem w miejscu, w którym hamuję, by rozglądać się wokoło i czerpać z życia tyle, ile mogę, ale szukam przy tym miejsc energii gorącej, pozytywnej. Omijam toksyny, marazm, malkontenctwo, czcze misjonarstwo. Życie jest tak różnorodne i tak pełne rozmaitych pól równoległych, że nie wiem, czy mi wystarczy czasu, by zaznać wszystkiego na co mam apetyt. A ja sięgam po to, na co mam apetyt. To wiedzą Ci, którzy mnie znają.

Hamując zataczam też pętlę, wracam do siebie. Wydaje mi się, że ostatnie 30 lat życia rodzinnego i rodzicielstwa, największej aktywności zawodowej, to był jakiś sen. Nie zawsze tylko łatwy i przyjemny, czasem horror albo tragikomedia, czasem adaptacja powieści obyczajowej, odyseja akademicka, czasem romansidło podróżne, telenowele medyczne, bardzo długo serie Mamo to Ja. Ale sen, który na tym etapie obecnym życia pozwala przypomnieć sobie, kim się było nie tylko w trakcie, ale też przed tym snem. Kim byłam w wieku lat 15, 20? TO już było naprawdę dawno, ale ponownie – w umyśle i pamięci wszystko jest tak żywe, jakoby minęło może… 5-10 lat.

I te 54 urodziny już na to pozwalają, by się zastanawiać, co pod wieloma warstwami ról społecznych i funkcji życiowych, ukryło się zupełnie pierwotnie 😉 Bo to coś nie zmieniło się wielce, tylko się chwilowo ukryło pod natłokiem bieżącej herstorii. A zarazem, przez ten bagaż życiowy, jest już też czymś najpewniej trochę innym. Mimo to, wydaje mi się, że pierwowzór pozostał, jest jedynie zdolny do retrospekcji i samo-oglądu, dzięki refleksyjności przypisywanej wiekowi. Tak mamy wszyscy, to podobno jest akurat uniwersalne: lata lecą, ale czy wszyscy oglądamy się za siebie jednakowo i w tym samym momencie?

Dostrzegam jednak jedną wielką różnicę w porównaniu z tą (minioną już…?) młodością: teraz tą Dawną Siebie się bardzo lubi i docenia, kocha miłością coraz bardziej czułą. Czy tak jest od początku – wiedzą na pewno nastolatkowie. Czy tak jest we wczesnym macierzyństwie? – to wiedzą na pewno młode matki. Nasza samo-miłość długo czeka na swój czas. I tak jest dobrze, tak było dobrze, bo kochamy najpierw innych, potem kochamy cały świat, kochamy też potomstwo miłością absolutną. Niektórzy kochają podobną miłością też zwierzęta. Zawsze najpierw ktoś, coś, jacyś, jakieś….Może to całkiem naturalne? Gdzie w tym wszystkim jesteśmy my sami i same?

Teraz więc – pewnie u każdego człowieka w innym momencie to się dzieje –  można robić z pełnym przekonaniem coś, co angielskie słowo oddaje lepiej niż jakiekolwiek polskie: „cherish”. Cherish yourself and your life😉 Bo tylko siebie ostatecznie mamy dla siebie i już możemy oddać się sobie z dużo większą swobodą. Nie podmienią nam już ciała, głowy, pamięci (chociaż ta… z czasem płowieje). Ta Cudowna Maszyna (pamiętacie taką książkę z lat 70-tych?)  jest zarządzana tylko i wyłącznie przez siebie samą i przez nasze – czyli jej – schematy myślowe, nastawienia, głody i przesyty. Do tego nie trzeba nawet znać teorii Bourdieu, Lacana lub Freuda, ani wielu innych. To po prostu się wie i czuje, gdy przychodzi na to czas w życiu – jednakże, co wcale nieoczywiste i niepowszechne – naznaczonym autorefleksją.

Obdarzajmy tę skomplikowaną Cudowną Maszynę, czyli siebie, miłością. Nie egotyczną, nie patologiczną, a zwyczajną, zdrową, umiarkowaną, autentyczną, jawną.  

Póki jest tego świadoma, gdyż przyjdzie czas, że może przestać.

Ale o tym się na codzień nie myśli.

Jeszcze nawet nie w tym wieku.

Ale ja to już wiem.

***

Leave a comment